Źródło : www.rzeczpospolita .pl

podkreślenia w tekście pochodza ode mnie , całemu tekstowi towarzyszy czerwona forma CHI , a nie tylko tak zaznaczonym fragmentom

OPINIE

W poniedziałek, 9 października, Korea Północna najprawdopodobniej zdetonowała ładunek nuklearny

Chłodna logika Drogiego Przywódcy

Cierpiący na syndrom oblężonej twierdzy reżim rzeczywiście może spać spokojniej. Reszta świata – nie



Kim Dzong Il chce za pomocą atomu zapewnić bezpieczeństwo swemu reżimowi. Ta gra z Waszyngtonem trwa od lat: u jej źródeł leży wzajemna nieufność, a podstawową regułą jest dla obu stron niedotrzymywanie słowa.

O atomie marzył już Kim Ir Sen, legendarny ojciec obecnego przywódcy, na którym silne wrażenie wywarła amerykańska groźba użycia broni nuklearnej podczas wojny koreańskiej w latach 50. Od tamtej pory reżim żywi głęboką obawę przed Amerykanami, którzy do końca zimnej wojny utrzymywali na południowej stronie strefy zdemilitaryzowanej bombowce i rakiety wyposażone w głowice atomowe.

Własna bomba miała zapewnić Korei Północnej nietykalność. Program nuklearny miał też służyć zaspokojeniu potrzeb energetycznych kraju, którego oficjalna ideologia, dżucze, stawia na samowystarczalność. W wysiłkach tych wspierała Phenian Moskwa, która obiecała m.in. dostawę reaktora na tzw. lekką wodę, czyli przeznaczonego wyłącznie do produkcji cywilnej. Ale w latach 80., wobec pogłębiającego się kryzysu w ZSRR, pomoc stopniowo malała, aż w końcu przestała przychodzić.

OD ODWILŻY DO OCIEPLENIA

W 1991 r., tuż przed odejściem z urzędu, George Bush ojciec w pojednawczym geście wycofał z półwyspu broń nuklearną i odwołał coroczne amerykańsko-południowokoreańskie ćwiczenia wojskowe. Bill Clinton, który objął rządy na początku 1992 r., miał jednak odmienne spojrzenie na Koreę Północną. Jego administracja szybko przywróciła manewry i oświadczyła, że część rakiet wymierzonych wcześniej w ZSRR będzie teraz miała na celowniku Koreę Północną.

W Waszyngtonie zapanowało przekonanie, że wobec zawalenia się świata KDL-ów także dni KRL-D są policzone. W odpowiedzi Kim senior przyspieszył prace nad bombą. Waszyngton z kolei zareagował groźbą ataku militarnego i zaczął się na poważnie do niego szykować. Sytuację uratowała mediacja Jimmy'ego Cartera. W 1994 r. podpisano porozumienie, na mocy którego Korea Północna zobowiązywała się do wstrzymania programu nuklearnego w zamian za dostarczenie przez międzynarodowe konsorcjum (głównie z pieniędzy japońskich i południowokoreańskich) dwóch reaktorów na lekką wodę.

Mimo że budowa reaktorów szła opornie, pod koniec rządów Clintona doszło do znaczącegoocieplenia. Madeleine Albright odwiedziła Phenian, by spotkać się z Drogim Przywódcą.

W OSI ZŁA

I znów zmiana w Białym Domu wywołała zmianę kursu. Wkrótce Korea Północna znalazła się wśród państw "osi zła". Gdy wywiad doniósł administracji, że Phenian prawdopodobnie po kryjomu wrócił do prac nad wzbogacaniem uranu już w 1998 r., Amerykanie wstrzymali pomoc energetyczną. Phenian odpowiedział wystąpieniem z NPT (układu o nierozprzestrzenianiu broni nuklearnej), wyrzuceniem międzynarodowych inspektorów i oficjalnym wznowieniem programu nuklearnego.

Reżim Kima odebrał amerykańską woltę jako kolejny dowód na to, że USA knuje obalenie komunistycznego rządu siłą. Dlatego domagał się bezpośrednich rozmów z Amerykanami, oczekując od nich wyraźnych gwarancji bezpieczeństwa.

Administracja Busha jednak takich rozmów odmawiała, obawiając się, że Koreańczycy wykorzystają je do własnych celów, a potem znów i tak odwrócą kota ogonem, zrzucając całą winę na Waszyngton. Dlatego USA obstawały przy formule rozmów sześciostronnych, gdzie zobowiązania obu stron konfliktu byłyby poświadczone przez czterech pozostałych uczestników.

Przed rokiem wydawało się, że mimo tych rozbieżności obu stronom uda się znaleźć wspólny język. Komunikat z kolejnej rundy rozmów mówił o możliwości wstrzymania koreańskiego programu w zamian za pomoc gospodarczą, gwarancje bezpieczeństwa i normalizację stosunków między oboma państwami. Wkrótce jednak Amerykanie przystąpili do blokowania zagranicznych operacji finansowych reżimu Kima. Do rozmów nigdy nie wrócono.

W dniu amerykańskiego święta narodowego Phenian dokonał prowokacyjnych testów swych rakiet balistycznych. W poniedziałek, 9 października, najprawdopodobniej zdetonował ładunek nuklearny.

WIDOK Z OBLĘŻONEJ TWIERDZY

Program atomowy jest dla Phenianu najważniejszym elementem przetargowym w relacjach z USA. Phenian liczy, że wrzawa, jaka się rozległa po poniedziałkowej próbie, z czasem ucichnie. Kluczowe znaczenie w tych kalkulacjach ma stanowisko Pekinu, który choć potępił próbę, nie zdecyduje się prawdopodobnie na odcięcie pomocy gospodarczej i energetycznej, która trzyma Koreę Północną przy życiu.

Chiny nie chcą upadku reżimu Kima, bo boją się kryzysu spowodowanego napływem milionów uchodźców przez słabo strzeżoną granicę, uważają też komunistycznego sąsiada za użyteczny bufor bezpieczeństwa oddzielający ich od amerykańskich oddziałów stacjonujących w Korei Południowej.

Dopóki Chińczycy, choćby krzywiąc się i klnąc pod nosem, będą pomagać Kimowi, inne międzynarodowe sankcje nie będą miećwiększego znaczenia. Tym bardziej że Phenian może też liczyć na cichą pomoc ze strony Rosji, a nawet Korei Południowej.

Tymczasem uzbrojony w broń nuklearną Drogi Przywódca będzie rozmawiał z Ameryką z zupełnie innej niż dotąd pozycji. Inną cenę ma bowiem wstrzymanie prac nad budową bomby atomowej, a inną pozbycie się jej, gdy już się nią dysponuje. Phenian liczy, że dzięki bombie będzie traktowany poważniej i uda mu się uniknąć dotychczasowych wahnięć w polityce kolejnych amerykańskich administracji, które nie potrafiły skoncentrować się na koreańskim problemie wystarczająco długo, by wypracować jakąś spójną linię. Także ewentualny amerykański atak na Koreę Północną niesie ze sobą potencjalnie wyższą cenę.

Północnokoreański przedstawiciel przy ONZ mówił w poniedziałek, że dzięki sukcesom naukowców Korea jest teraz bezpieczniejsza. To nie są puste hasła. Cierpiący na syndrom oblężonej twierdzy reżim rzeczywiście może spać spokojniej. Reszta świata - nie.

PIOTR GILLERT, publicysta "Rzeczpospolitej"